Który polski ptak najpiękniej śpiewa, a który jest przereklamowany? Dlaczego nie przystoi nazywać Lasu Bielańskiego „laskiem”? O dzikich enklawach w środku miasta i nerwicy ekologicznej opowiada pisarz i przyrodnik Stanisław Łubieński.rka na podwórku. Rozmowa ze Stanisławem Łubieńskim.
Co teraz jest na tapecie w rocznym kalendarzu ptasich obserwacji?
Stanisław Łubieński: Teraz wszystko jest na tapecie, to jest ten najintensywniejszy moment w roku. Ciąg migracyjny ptaków będzie trwał jeszcze około miesiąca, codziennie pojawiają się z powrotem nowe gatunki. Uważam się za przyrodnika miejskiego – mieszkam w Warszawie i nie udaję, że jestem znawcą przyrody puszcz czy mokradeł, ale trochę znam się na tej miejskiej przyrodzie. I to jest ten naprawdę fajny czas, gdy w każdym parku pojawiają się ptaki, które zatrzymują się tam tylko na chwilę. Obserwowanie tych powrotów i tego cyklu który wciąż trwa, jest bardzo pocieszające w obliczu klimatycznego niepokoju. Ptaki co roku uświadamiają mi, że jednak wciąż żyjemy, że pewien porządek jest zachowany i nasza przyroda wciąż zachowuje się przewidywalnie, chociaż oczywiście to nie jest reguła.
A czy jesteś w stanie przestać obserwować, usiąść na ławce w parku, nie myśląc o przyrodzie wokół i zająć się czymś innym?
Nie jestem, nie potrafię. To, że w środku rozmowy jestem w stanie gdzieś odpłynąć i wypatrywać czy nasłuchiwać, często denerwuje moją partnerkę. Zresztą, ona też zaczęła zauważać przyrodę. Specjalnie się tym nie interesuje, ale zauważyła ostatnio (ku mojej wielkiej radości), że ptaki bardzo intensywnie śpiewają na naszym podwórku. To zupełnie miejskie podwórko, więc nie ma tam jakiś wielkich harmidrów i ptasich chórów, ale trafnie zauważyła, że pod koniec marca bardzo głośno zaczęła śpiewać bogatka, później usłyszeliśmy także kapturkę. W mikroskali można obserwować ptaki, nawet nie wychodząc z mieszkania.
A poza tym, jakie jeszcze miejsca w Warszawie poleciłbyś do obserwacji przyrody?
Tych miejsc, które mógłbym polecić, jest bardzo dużo. Można na to spojrzeć na różne sposoby. Mam bardzo starego psa, z którym dawniej chodziłem na wyczerpujące wielokilometrowe wycieczki po różnych dzikich zakątkach Warszawy (wtręt edukacyjny: nie puszczałem go nigdy ze smyczy w tych miejscach, żeby nie ganiał żadnych zwierząt). Teraz on już nie ma tyle sił, robimy coraz krótsze trasy i coraz częściej zaczynamy krążyć wokół budynku, w którym mieszkamy. I odkryciem dla mnie jest to, że przyrodę można obserwować w nawet tak małej i śmiesznej skali. Odkryłem że na tak zwanym tynku mozaikowym mojej kamienicy rosną dwa gatunki porostów. Latem, podczas wieczornych spacerów widywaliśmy ciekawe ćmy – na drzwiach wejściowych siadła wstęgówka z jaskrawo czerwonymi, tylnymi skrzydłami. Nieustannie, nawet w nocy, obserwuję ptaki wokół domu. Co roku, nocami nad miastem lecą droździki, które wydają z siebie bardzo charakterystyczny gwizd. Dawniej nie zwracałem na nie uwagi, ale od kiedy nauczyłem się rozpoznawać ten głos, wiem, że nad Warszawą przelatuje naprawdę dużo tych ptaków. Za dnia trudno je spotkać, bo nie rzucają się w oczy, tylko gdzieś po prostu przemykają.
Przyroda jest wszędzie i to jest wspaniałe. Bardzo lubię odkrywać nowe miejsca, choć są oczywiście przyrodnicze hity Warszawy, takie jak Las Bielański czy rezerwat Wyspy Zawadowskie (po jego wyspach i łachach nie można chodzić, o czym ludzie często nie wiedzą). Nawet w pobliżu centrum miasta jest sporo ciekawych enklaw. Świetnie jest wszędzie nad Wisłą, zwłaszcza na praskim, dzikszym brzegu. Jest takie miejsce, które nazywa się Zakole Wawerskie – przepiękne, miejscami bardzo dzikie mokradło z łąkami. To są tereny, których mogłoby nam pozazdrościć niemal każde duże europejskie miasto, bo tam taka przyroda się nie zachowała. Las Bielański jest ostatnim fragmentem nieistniejącej już Puszczy Mazowieckiej. To jest zupełny ewenement i denerwuje mnie, że bywa nazywany trochę pogardliwie Laskiem Bielańskim. Dla mnie to jedna z największych atrakcji Warszawy i ewenement – nie słyszałem o podobnym, naturalnym lesie w europejskiej stolicy, w którym można spotkać puszczańskie gatunki. Wymieniłem kilka takich miejsc, ale wiosną tak naprawdę każdy park i każdy teren zielony jest dobrym punktem do obserwacji.
Wracając do ornitologicznych pasji, to wydaje mi się, że jest w tym jakaś taka ludzka potrzeba nazywania i klasyfikowania wszystkiego wokół. Ja na przykład bardzo lubię spędzać czas wśród przyrody, obserwować i nasłuchiwać, ale dość słabo znam się na ptasim nazewnictwie – gdy spotkam jakiegoś ciekawego ptaka, którego nie znam, to z chęcią mu się przyjrzę, ale nie zaprzątam sobie szczególnie głowy tym, jak on się nazywa.
Jestem do tego bardzo przywiązany – myślę, że to naleciałość humanistyczna, bo jednak jestem humanistą z wykształcenia, więc język jest dla mnie kluczowy. Zajmuje się pisaniem o przyrodzie, więc zawsze lubię mieć to wszystko dobrze nazwane. Staram się możliwie trafnie i dokładnie oddać to, co widzę i to, co słyszę. Mam bliskiego kolegę biologa, Igora Siedleckiego, z którym od wielu lat prowadzę zajęcia przyrodnicze i jego właśnie nie interesuje wkuwanie nazw gatunkowych, tylko dokładna obserwacja. Igor stara się na przykład wywnioskować, jak odbywa się zapylanie i kto zapyla kwiat na podstawie jego budowy. Dla mnie prowadzenie z nim i jego przyjaciółmi zajęć było odkryciem nowego świata i nowego sposobu myślenia o przyrodzie.
Co do tej potrzeby klasyfikacji, to w „Dwanaście srok za ogon” pisałeś, że spokojna ptasia pasja potrafi się niekiedy zamienić w rywalizację, tworzenie list osiągnięć.
Gdy pisałem „Dwanaście srok za ogon”, to chciałem to trochę zrozumieć. Nie to, żeby idea rywalizacji była mi zupełnie obca, ale jednak szybko straciłem zapał. Ludzie zbierają te gatunki, listy rosną i rosną, ścigają się ze swoimi znajomymi, rywalizacja potrafi przeciągnąć się na całe życie. Podziwiam konsekwencję, ale to nie dla mnie. Jest taka idea „wielkiego roku”: ludzie notują gatunki, które spotykają przez cały rok. Mogą je notować w Polsce, Europie, Palearktyce Zachodniej czy na całym świecie – można strasznie z tym wydziwiać i kombinować. Ja parę lat temu wymyśliłem, żeby obserwować ptaki tylko w Warszawie. Takie podejście jest mi dużo bliższe, nie interesuje mnie jeżdżenie po całej Polsce i ganianie ptaków, żeby tylko nabić sobie ten licznik. Nie chce mi się specjalnie ścigać, zresztą biorą w tym udział tacy obserwatorzy, że nawet gdyby im zawiązać oczy, to i tak by mnie prześcignęli. Ja tam lubię lokalność – pospolity, polny ptak spotkany w Warszawie, poza swoim kontekstem, ma dla mnie zupełnie zupełnie inną wartość .
A masz jakąś obserwację, z której jesteś szczególnie zadowolony?
Miałem kilka takich obserwacji, ale niekoniecznie były to szczególnie rzadkie ptaki. Czasami są to dziwne, ale bardzo ciekawe obserwacje jakichś ptasich zachowań. Lubię patrzeć, jak wrony radzą sobie z opakowaniami po jedzeniu, obserwować, co ptaki znoszą w mieście do swoich gniazd. Na moim podwórku wrony podkradają wieszaki do doniczek z balkonów. To jest zupełnie inny rodzaj obserwowania przyrody. A gdybym miał coś wyróżnić, to miałem parę lat temu taką zaskakującą obserwację: na placu Wilsona, w centrum Żoliborza, widziałem przelatująca rzadką sowę, która nazywa się uszatka błotna. To było rano, szedłem po bułki. Działo się to w szczytowym momencie mojego ptasiarskiego wariactwa, więc miałem ze sobą lornetkę, co nie zawsze mi się zdarza. Mogłem się tej sowie dobrze przypatrzyć: zatoczyła kilka eleganckich kółek wokół placu i poleciała dalej w kierunku Wisły. I to jest taka obserwacja, która zostanie ze mną na całe życie. Ale właściwie regularnie, co drugie-trzecie wyjście w teren widzę coś fajnego i ciekawego, o czym później myślę.

Uszatka błotna, fot. Paul van Gaalen / East News
Tylko pozazdrościć. To ostatnie pytanie rankingowe: którego z ptasich śpiewaków najbardziej lubisz słuchać?
Ostatnio o tym myślałem, bo prowadziłem taki spacer o ptasich głosach i ptasiej komunikacji. To jest trudne pytanie, bo podziwiam wiele ptasich głosów: ich niebywałe skomplikowanie, wirtuozerię wynikającą z tego, że ptaki potrafią mieć zaskakującą pamięć i dużą skalę, więc wydają z siebie bardzo różnorodne, nieoczekiwane dźwięki.
Ale jeśli chodzi o mój ulubiony głos polskiej przyrody, to musiałbym wyróżnić kosa. Jestem fanem kosa. Ma taki powolny, melancholijny, fletowy głos – uważam, że pod względem melodyjnym jest absolutnie najpiękniejszy. Za to zawsze trochę obgaduję słowika i sądzę, że jest nieco przereklamowany. Po pierwsze dlatego, że śpiewa w nocy, więc nie ma żadnej konkurencji i nie można go do nikogo porównać. A po drugie, już tak czepiając się niepoważnie i antropomorfizując, to on stosuje takie aktorskie zagrywki: robi dużo pauz, niespodziewanie milknie, to wszystko jest takie udramatyzowane. A ten kos wygrywa takie swobodne, ładne, a przy tym zróżnicowane i za każdym razem trochę inne, improwizowane melodie. Jeśli porównać to do dźwięku ludzkich instrumentów, to chyba najbardziej przypominałby klarnet. Przez cały rok czekam na te długie wiosenno-letnie wieczory, gdy one zaczynają śpiewać.
Miejskie kosy są dużo bardziej ufne w stosunku do ludzi niż ich leśni kuzyni, którzy na widok człowieka nieraz uciekają w popłochu. Ptaki często bardzo dobrze adaptują się do miejskich warunków, zmieniają się ich zachowania. Czy myślisz, że miejskie ptaki z czasem będą ewoluować w odmienne gatunki, będą różnić się od swoich krewnych z dzikszych obszarów jak kot od żbika?
Myślę, że tak. Miasta są przecież dość nowym zjawiskiem z perspektywy historii świata. Wiemy z różnych badań, że ewolucja niekoniecznie musi trwać tysiące lat. Ptaki miejskie zachowują się inaczej niż krewniacy poza miastami. Są mniej płochliwe, bardziej elastyczne, bardziej śmiałe i chętniej korzystają z tego, co miasto oferuje. Dostrzegalne mogą być także różnice w budowie ciała. A propos tego, że ewolucja nie musi trwać bardzo długo – wiemy już, że zmiany klimatu powodują różnice w budowie ptaków w porównaniu z tymi badanymi kilkadziesiąt lat temu. Na przykład ich skrzydła zaokrąglają się, bo ptaki nie muszą już tak daleko migrować, żeby przetrwać zimę i znaleźć pożywienie. Skrzydła gatunków, które wciąż lecą daleko, są bardziej zaostrzone.

Kos, fot. Patryk Ogorzałek Agencja Wyborcza
Co do wpływu ludzkich działań na wędrówki ptaków, to zastanawiałem się ostatnio, czy wojna w Ukrainie wpłynęła na nie, czy da się zaobserwować zwiększoną migrację do Polski ptaków, które wcześniej pojawiały się tu mniej licznie?
Nic o tym nie wiem, ale nie wydaje mi się, bo mimo wszystko wojna w obecnej fazie toczy się dość daleko od naszych granic. Bezpośrednie działania wojenne dzieją się teraz w strefie stepowej czy lasostepowej, takich obszarów praktycznie w Polsce nie mamy, a typowe dla tych terenów ptaki nie migrują przez nasz kraj. Ale muszę powiedzieć, że będąc też z wykształcenia ukrainistą , codziennie śledzę doniesienia stamtąd i mimochodem odnotowuję przyrodę. Na filmach z frontu słyszę ptasie głosy albo porównuję, jak wygląda wegetacja w porównaniu do naszej. Przyroda nie zatrzymuje się z okazji wojny, choć wojna na pewno wszystko bardzo utrudnia.
W „Dwanaście srok za ogon” pisałeś, że „trzeba uczyć, że przyroda jest wszędzie i potrzebuje naszej opieki”. No właśnie, tylko czy ona potrzebuje opieki czy potrzebuje, żeby zostawić ją w spokoju?
To się łączy, bo przecież my nigdy jej nie zostawiamy w spokoju i na tym polega problem. Najlepszym sposobem, żeby jej pomóc jest, tak jak mówisz, zostawienie jej przestrzeni. Zagarnęliśmy sobie już prawie całą kulę ziemską. Kiedy jadę przez Polskę, to widzę tylko pola i młode lasy posadzone na nieużytkach i orientuje się, że z malutkimi wyjątkami, cały ten krajobraz jest przekształcony. Tym cenniejsze są rezerwaty, chronione tereny i powinniśmy się powstrzymać przed deptaniem takich miejsc.
Pozostając przy przykrych tematach, to wstrząsające były dla mnie informacje o środowiskowych kosztach myślistwa, jakie zebrałeś w „Książce o śmieciach”. W jednym z artykułow dla „Tygodnika Powszechnego” pisałeś też, że najwięcej ptaków zabija się w sytej Unii Europejskiej.
Tak, to są bulwersujące i zupełnie nieoczywiste fakty. Jeszcze parę lat temu moi znajomi ornitolodzy narzekali na to, jak strasznie ludzie w krajach arabskich zabijają te nasze kochane ptaki, to było czasem, mam wrażenie, podszyte rasizmem. A skala tych polowań w Europie jest wstrząsająca. Jesteśmy przyzwyczajeni do myślenia, że tylko kłusownicy okrutnie zabijają te ptaki, a przecież zabijają je też myśliwi. I mało kto zadaje sobie pytanie, dlaczego tak się dzieje i jakie jest tego uzasadnienie. Ptaki nie wyrządzają wielkich szkód. Pytanie więc, po co?
Ponadto ołów z amunicji myśliwskiej zatruwa środowisko, wodę i glebę, a listy ptaków łownych w żaden sposób nie są aktualizowane. Wciąż są na niej ptaki, które oficjalnie są uznawane za zagrożone wyginięciem. To, dlaczego nic się w tej sprawie nie zmienia, jest dla mnie bardzo przygnębiające.

Śmietnik przy budynku mieszkalnym na warszawskim Muranowie, fot. Adam Chełstowski / Forum
W „Książce o śmieciach” zdiagnozowałeś sobie, jak to nazwałeś, nerwicę ekologiczną. Jak sobie z nią teraz radzisz?
Radzę sobie całkiem nieźle. Słyszałem później wiele opinii, że ta książka jest strasznie przygnębiająca i że wielu czytelników zmęczyło czytanie o tych wszystkich okropnych rzeczach, na które nie mamy większego wpływu. Muszę powiedzieć, że dla mnie ta książka była terapeutyczna: gdy ją pisałem, wpadałem w straszne ortodoksje i neofictwa, nieznośnie próbowałem dogonić ideał – starałem się na przykład, żeby nigdy pod żadnym pozorem nie wziąć butelki wody mineralnej itd. Trochę się od tego uwolniłem – z takim poczuciem, że niestety świat jest tak obecnie zorganizowany, że w dużym stopniu nie jesteśmy w stanie nad wszystkim panować.
System działa tak, żebyśmy te śmieci produkowali. Praca, którą trzeba by włożyć, by być 100% zero waste, jest moim zdaniem nieproporcjonalna w porównaniu do tego, jaki to miałoby globalny efekt. A z drugiej strony, warto ograniczać produkowanie śmieci. Każdy mały krok jest dobry i ważny. Ograniczanie jest zawsze możliwe i do tego stale będę namawiał.
Wypadałoby nałożyć większą odpowiedzialność na producentów, którzy produkują jak najtaniej i mało się troszcząc o środowisko. Na przykład opakowania można projektować tak, by zużywały mniej surowców i były łatwe do przetworzenia, ale do tego potrzebna jest dobra wola i pieniądze. Potrzebne są regulacje prawne, ale, jak widać, politycy niespecjalnie się palą do wprowadzania zmian. Od lat czekamy na system kaucyjny.
No tak, a działania jednostek mają niewielkie znaczenie, jeśli nie wprowadza się większych zmian systemowych.
Nie wiem, jak powinno się pokierować tą globalną machiną rynkową, żeby to wszystko bardziej sprzyjało przyrodzie i przez to nam samym. Nie mam też chyba żadnych dobrych wiadomości w tej sprawie: myślę, że ludzie muszą odczuć skutki katastrofy na własnej skórze, żeby coś się zaczęło w tej sprawie zmieniać. Potworne jest to, że to wszystko odbywa się kosztem ludzi, którzy najmniej w tym wszystkim zawinili, czyli wszystko zaczyna się w krajach mniej rozwiniętych, które pierwsze płacą straszną cenę zmian klimatycznych. Naszym wielkim przywilejem jest to, że będziemy mogli sobie jeszcze przez wiele lat te zmiany klimatu w jakiś sposób amortyzować, montować sobie klimatyzatory, a inne miejsca w tym czasie przestaną być zdatne do życia.